- Patrząc na człowieka, zawsze widział w nim to, co dobre, najlepsze. Spotkania z Nim przekonywały mnie, że jestem wartościową osobą - powiedziała Iza po jego śmierci.
Ks. Andrzej Walendziuk urodził się 22 marca 1963 r. w Białymstoku. Święcenia kapłańskie przyjął 16 czerwca 1988 r. z rąk bp. Edwarda Kisiela. Tu właśnie zaczyna się historia niezwykłego kapłana. Swą pierwszą nominację otrzymuje do parafii w Dobrzyniewie. W 1991 roku zostaje skierowany do pracy duszpasterskiej w białostockiej katedrze, gdzie pracuje jako wikariusz do 1993 r. Kolejna parafia - Niewodnica, znowu dwa lata, do 1995 roku. Potem dziesięć lat w parafii Królowej Jadwigi. W końcu Michałowo, gdzie od roku 2006 pełni rolę wikarego. W 2010 roku zostaje proboszczem w Jałówce, ale trzy lata później wraca do Michałowa, do Parafii Opatrzności Bożej, tym razem już jako proboszcz.
Michałowo
Ks. Andrzej Walendziuk: niezwykle prosty i pokorny człowiek. Poznaliśmy się właśnie w Michałowie. Jest rok 2006 i nasze oczekiwania: jak będzie wyglądał nasz nowy wikary? Czy jest fajny? Czym będzie się zajmował? Wszystko się wyjaśnia w miarę upływu czasu. Z pozoru nic wielkiego nie robi. Praca duszpasterska na parafii, katechizacja, spotkania z młodzieżą parafialną. Cotygodniowe wspólne rozważania Pisma Świętego. Ale to, co mówi, i jego postawa skruszyła serca wielu.
- Lubiłam z nim dużo rozmawiać na poważne tematy. Za jego życia miałam przekonanie, że jest świętą osobą, bo miał w sobie potężną łaskę pokory i miłości dla każdego człowieka. Pamiętam, jak z miłością mówił o tych, którzy o nim źle mówili. Był trochę jak wujek. Lubiłam, kiedy porównywał nas do swoich siostrzenic, gdy przyjeżdżał do nas na herbatę. Był bardzo mocno zanurzony w Panu Bogu. To właśnie ksiądz Andrzej doprowadził mnie do takiej bliskiej i zażyłej relacji z Jezusem. Nauczył mnie ufności do Niego – wspomina Beata.
Pasja
Spotkania z ks. Andrzejem nie kończyły się tylko na katechezie czy w parafii. Kochał sport. Szczególnie siatkówkę i jazdę rowerem. Jego pasją było też robienie zdjęć. Aparat był obecny wszędzie. W czasie ognisk ze scholą, podczas wyjazdów rowerowych - by choć na chwilę zatrzymać czas wspólnego spotkania.
Rozstanie
W 2010 r. zostaje mianowany proboszczem w Jałówce. Tej
nominacji z jednej strony towarzyszy smutek parafian, z drugiej - ogromna
radość. Jałówka to tylko 26 km
od Michałowa, całkiem blisko. Do roku
2013 pełni swą posługę w sąsiedniej parafii. Tam również „zdobywa” serca ludzi.
I nagle zaskakująca wiadomość: będzie proboszczem w Michałowie. Jest
radość: ten niezwykły kapłan powróci do
nas na dobre. Jednak dzieje się inaczej. Niespodziewana choroba – guz mózgu.
Szok. Mógłby zadać sobie pytanie: Boże, dlaczego? - jednak tego nie robi. Z
wielką pokorą godzi się na cierpienie, a swoją chorobę ofiaruje w intencji
młodzieży w swojej parafii. Szpital, operacja, ciągłe badania powodują, że
mieszkańcy Michałowa jeszcze bardziej się jednoczą i modlą w intencji ks.
Andrzeja.
Swoje ostatnie miesiące życia spędza w hospicjum w Białymstoku. Kiedy się go
odwiedza, uśmiecha się tylko; nie mówi o swoim cierpieniu, ale pyta: co słychać
u ciebie, jak żyjesz? I jeszcze msza św.
odprawiana w jego obecności, te momenty, w których nie był już nie przytomny,
ale reagował na przyjęcie Ciała i Krwi Chrystusa.
Powrócił do nas, lecz 8 grudnia 2014 r. ponownie musieliśmy się z Nim rozstać. Umiera w uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP.
Świadectwa
Boży człowiek, kapłan do końca. Tak mówią ci, którzy go znali.
- Był dla mnie ojcem duchownym, który prowadził mnie za rękę do Boga. Ze zbuntowanej nastolatki, negatywnie nastawionej do wszelkich zasad oazowych przy nim wyrosłam na odpowiedzialną animatorkę. Zawsze potrafił dostrzec we mnie to, co dobre - opowiada Karolina. - Gdy po spotkaniach z moją grupką oazową przychodziłam z płaczem, zawsze mnie pocieszał, podtrzymywał na duchu i zachęcał, bym trwała przy swoich uczestniczkach, mimo iż nie widzę owoców. Poświęcał mi zawsze tyle czasu, ile potrzebowałam. On mi pokazał, że spowiedź to spotkanie z kochającym Bogiem Ojcem. Zaszczepił we mnie miłość do Kościoła. Nauczył się modlić. Podarował mi pierwszy brewiarz i nauczył, jak z niego korzystać. Wspólnota, która założył i zgromadził w parafii św. Jadwigi, była moim drugim domem. Dzięki niemu pięknie przeżyliśmy nasze młodzieńcze lata. Pomógł nam „płynąć pod prąd” i odważnie podążać za głosem powołania. Gdy pytałam go, jak to robi, że wokół niego gromadzi się tylu ludzi, odpowiadał: ja otwieram drzwi. Był przy mnie i moim mężu w dniu naszych zaślubin, był przy nas, gdy straciliśmy nasze pierwsze dziecko. Teraz także czuję jego obecność i wiem, że będzie moim orędownikiem u Boga.
- Księdza Andrzeja poznałam w połowie lat osiemdziesiątych, gdy wraz z innymi klerykami przyjeżdżał do posługi w Centrum Ruchu, posługiwał w zakrystii. Był wzorem zakrystiana: sam sprzątał kaplicę, czyścił podłogę, która wtedy była bardzo trudna do utrzymania w czystości. Prał, prasował, usuwał plamy z wosku z alb, z sutann księży. Gdy nie zdążył w ciągu dnia, kończył w nocy. Zawsze dokładnie, starannie, cichutko, bez rozgłosu, z uśmiechem - opowiada Regina. - Potem spotykałam ks. Andrzeja na oazach w Krościenku, w Tylmanowej, w Hermanówce. Zawsze się uśmiechnął, zainteresował, nigdy nie absorbował sobą. Nie pamiętam, kto mi powiedział o chorobie. On sam nigdy się nie skarżył, czasem tylko powiedział, że boli go głowa. Gdy pytałam, czy czegoś potrzebuje, twierdził, ze wszystko ma, ale kiedyś szczerze powiedział: konfiturki. Kiedy dowiedziałam się, kiedy umarł, wiedziałam, że to Matka Boża przyszła po księdza Andrzeja. I wiem, że już uczestniczy w pięknej liturgii w niebie.
- Ostatnio biskup nam powiedział: kiedy byłem na pogrzebie księdza Andrzeja, ludzie podkreślali Jego radość z daru kapłaństwa i prawdziwe człowieczeństwo - mówi diakon Rafał. - Każdy z nas powinien być kapłanem na wzór księdza Andrzeja: radować się kapłaństwem, być blisko ludzi i być dla nich świadkiem. Na koniec biskup powiedział nam jeszcze, że poprzez to świadectwo widzimy, że jest możliwe takie kapłaństwo.
Małgorzata Wirkowska