Aktualności

Zobacz więcej
Rodzina i języki: kurs przed Dniami w Diecezji

Rodzina i języki: kurs przed Dniami w Diecezji

Tego ranka wstaję wcześnie. Będę uczestniczyć w kursie językowym. Z kawą w jednej ręce oraz notatnikiem i piórem w drugiej, gotowa na podbój świata, jadę na miejsce spotkania.

Zajęcia odbywają się na terenie Centrum Nowoczesnego Kształcenia Politechniki Białostockiej, w ogromnym budynku zbudowanym w nowoczesnym stylu. Na miejscu jestem pierwsza: nic dziwnego - pół godziny przed czasem. Już po chwili z kluczem w ręku pojawia się Gabrysia – koordynatorka sekcji językowej, ubrana w czerwony sweterek i charakterystyczny srebrny naszyjnik.

– Prowadząc ten kurs, mam nadzieję, że komuś się przyda. Mimo wszystkich moich braków, czuję, że to Pan Bóg posługuje się mną i mam nadzieja, że wyrośnie z tego coś dobrego - powie później.

Uczestnicy powoli się zbierają. każdy znajduje sobie miejsce w przestrzennej, przeszklonej sali - i rozpoczynają się zajęcia. Gabrysia z uśmiechem na ustach wita wszystkich obecnych. A dokładnie - trzynaście uczestniczek i jednego uczestnika. Atmosfera śmiechu towarzyszy wszystkim przez całe zajęcia. Grupa jest zróżnicowana: od małej dziewczynki z mamą, przez nastolatkę, małżeństwo, po panie prawdopodobnie już na emeryturze. Jedyne, co ich nie różni, to zapał do nauki.

Pani Małgorzata przychodzi na kurs, bo nie uczyła się wcześniej języków. Przyjmując do siebie pielgrzymów, chce umieć się z nimi porozumieć. Mówi, że kurs stwarza tę możliwość. Przyprowadziła nawet ze sobą koleżankę, wspomina też, że jej siostra także chodzi na zajęcia.

Po krótkiej powtórce z poprzednich zajęć zaczyna się nowy temat: czynności wykonywane w ciągu dnia. W trakcie robienia ćwiczeń słychać szept: – Już się gubię. To jedna z kobiet szepcze do swojej sąsiadki. Chwilę później pochylone ku sobie cicho rozmawiają - ta druga najwyraźniej tłumaczy coś zagubionej. Nic dziwnego: dla osoby uczącej się języka po raz pierwszy to na pewno wyzwanie. Ale to wyzwanie wszyscy podejmują wspólnie, jak rodzina. Rozmawiają, pytają, pomagają.

Zajęcia są ciekawe: nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęły zmierzać ku końcowi. Pozostały jeszcze tylko kartki z dodatkową pracą domową, którą wszyscy chętnie biorą i zdanie po angielsku jako przepustka do wyjścia. And that’s it- i to wszystko.

Małej Łucji się podoba, podobnie jej mamie, która przychodzi, żeby odświeżyć język. Na kurs przychodzą całą rodziną: traktują go jako kolejny sposób na wspólne spędzenie czasu. Jej tata przyjęcie pielgrzymów traktuje jako możliwość odwdzięczenia się za to, jak sam kiedyś, podczas Światowych Dni Młodzieży w Rzymie, został przyjęty. Najlepiej podsumowuje to moja mama: obserwując ludzi, którzy dają od siebie coś za darmo, a także doświadczając tego dobra, rodzi się w człowieku potrzeba podzielenia się dobrem. Dobro rodzi dobro.

Sylwia Baranowska

comments powered by Disqus